Max Faley Bang to dziecko kilku nowosolan. Panowie jakiś czas temu spotkali się i poczynili pierwsze, wspólne próby. Na tapetę wzięli znane utwory, zaaranżowali je i poszli z nimi w świat. Coverowa szufladka bywa niebezpieczna, łatwo przytrzasnąć sobie nią palce, bo oryginalne utwory są ogólnie znane a czasem ich przeróbki wykonywane przez rozmaitej maści partyzantów sceny przypominają realizację snów szaleńców, zamiast odświeżającej, niosącej coś nowego wersji, mamy do czynienia z takimi indywiduami jak Miss Polski z wąsem, przysadzisty linoskoczek czy garbaty kucyk. Historia muzyki zna szereg takich muzycznych potworów, gdzie był ojciec, czyli pomysł na cover, matka, czyli wersja oryginalna i efekt tego związku – pośledniej urody dziecię z wachlarzem defektów jak z „Atlasu zwyrodnień” i dołączone do tego łzy słuchaczy, bynajmniej nie ze wzruszenia czy zachwytu, raczej ze zgryzoty lub śmiechu. Tu jest inaczej. Max Faley Band pokazuje nowe twarze znanych melodii bez wprowadzania publiki w rozpacz i próby samobójcze. Bo te wykonania mają swoją klasę, są chwilami jak dobry lifting na pomarszczonej buźce. Nie da się ukryć, twarzą, a raczej głosem tego patentu jest Max Faley, młodzieniec obdarzony soczystym, barwnym i ciekawym wokalem, którym potrafi po prostu oczarować, to jest po prostu wysoka półka. „Billie Jean” Jacksona, „I will always love you” Houston, „Simple Man” Lynyrd Skynyrd, to są melodie, które potrafimy zagwizdać przez sen z akompaniamentem chrapania i by porwać się na ponowne wykonania trzeba posiadać stosowne do nich umiejętności, którym Faleyom nie brakuje.
Marek Grzelka